23 lipca, morza południowe
Ranek, jak ranek. Na jachcie jest trochę ciasno, nie ma komputera, to za pasjansami nieco tęskno. Jak stoimy w porcie, jest całkiem miło, gorzej gdy wypływamy. Wtedy Neptun upomina się o swoje i puszczam pawie na prawo i lewo. Tak sobie myślę, że wolę jednak składówkę na mopy w naszym mieście niż takie pływanie po morzach południowych. Tam nic nie muszę, jak się spóźnię, dobrze, przyjdę wcześniej, drugie dobrze. A tutaj w kółko Miron to, Miron tamto. Wczoraj chciałem pójść spać, tak trochę po zachodzie słońca. Dałem lekko w palnik, poprawiłem białą tabaką i organizm uległ zmęczeniu. No i zaczęło się. Dobowski krzyczał, że nie mam wejścia pod pokład, że mam się kąpać razem z nimi w morzu, skakać na główkę z jachtu, a tam skały przecież. Potem zabrali mi kąpielówki i siedziałem w wodzie jak kaczka. Przecież nie będę łaził po jachcie z gołym tyłkiem. Choć innym brak gatek nie przeszkadzał i całe towarzystwo bawiło się w strojach Adama i Ewy. Trochę mi podnieśli ciśnienie, gdy ktoś uruchomił silnik i krzyczał, że teraz jest polowanie na Mirona, na Moby Dicka, znaczy, i że trzeba mnie rozjechać łodzią, będzie mięso z wieloryba. Chwyciłem się jakiejś linki na rufie i pływałem tak za jachtem raz w prawo, raz w lewo.
Wolę latanie liniami lotniczymi. Prywatne samoloty mają jednak spore wady. Nie ma czasu zajrzeć do sklepów bezcłowych, gdzie są fajne gadżety, jak choćby kłódki do walizek, albo osłony na oczy. W liniach lotniczych nikt nie może ganiać za stewardesami, jak to robiło całe towarzystwo w ostatnim locie.
„Chodź malutka, zrobię ci krasnoludka” -krzyczeli jeden przez drugiego. Pilot włączył ogrzewanie na maksa, stewardesa przestała wydawać drinki i towarzystwo poszło spać. Ale co się naganiali, to się naganiali. Do tego Sławojek, który rzucił do stewardesy tyle kurw, chujów i innych takich, że dziewczyna w życiu tylu nie słyszała. Do dziewczyny „chuju”?
Z powrotem będą chyba wracać pociągiem, bo dostali wilczy bilet od załogi samolotu. Felek Skonopi mówi, że najwyżej przyleci po nich śmigłowiec z naszego miasta. Choć wszyscy się nie zmieszczą, więc ktoś jednak wróci pociągiem. Trzy dni jazdy.
Zaraz podadzą śniadanie. Prawdziwa dama zaczyna dzień od szampana, a dżentelmen od szklanki białej wódki. Może to i prawda, że wódka z rana jak śmietana. Wypiłem i czuję się lepiej. Ale tutejsze jedzenie nie jest szczytem moich marzeń. Biorę menu i czytam.
Delikatne kromki chleba pełnoziarnistego z masłem, wędzonym łososiem, odrobiną śmietany i kawiorem, kremowy omlet z dodatkiem świeżych trufli, podany z chrupiącą bagietką, jak te trufle śmierdzą, wybór najświeższych owoców morza, w tym krewetek, małży i ostryg, podanych z lekkimi sosami.
Na szczęście są świeżo pieczone, maślane croissanty podawane z domowymi dżemami i miodem. Tym idzie się napchać. Potem na stół wjeżdża miseczka świeżych, sezonowych owoców z gęstym jogurtem greckim i płatkami migdałowymi i soki z różnych owoców, wyciskanych na życzenie. Kto takie rzeczy je? Jak piszą w menu, śniadaniu towarzyszy bogaty wybór wysokiej jakości kaw i herbat, w tym esencjonalne espresso, kremowe latte i egzotyczne herbaty.
„Jedz i pij, podatnik płaci” -krzyczy za każdym razem Felek Skonopi.
Tak po prawdzie wolę domową kanapkę z żółtym serem i majonezem. Człowiek się naje i nie odbija się mu potem kawiorem lub, co gorsza, truflami. Jak już organizm przyzwyczaił się do sera i jajek na twardo, nie powinien być obciążany jakimiś nowościami z mórz południowych.
Wczoraj miało miejsce jeszcze jedno wydarzenie. Wybraliśmy się w południe na brzeg. Miasto niewielkie, restauracje na nabrzeżu. Siedliśmy sobie w jednej z nich, by coś zjeść i się zaczęło. Dobowski nawrzeszczał na kelnera, że nie ma ruskiej wódki. Potem się uparł, że chce zjeść wieloryba z aromatycznymi grzybami porcini, z dodatkiem świeżego parmezanu i ziół. Usłyszał, że na wieloryby poluje się już tylko w Japonii i może gdzieś na północy.
„No to delfina mi tu dajcie, będziemy jedli delfina”.
Przy stoliku pojawił się szef kuchni, potem szef restauracji, ale nie mogli Dobowskiego przekonać. Nikt nie rozumiał, co mówią, bo nie znali polskiego, a Dobowski krzyczał, że ma smaka na delfina. Wyrwał metalowy pręt od jakiejś barierki i biegał po knajpie, krzycząc, że musi upolować Moby Dicka. Z szalonymi oczami zaczął ganiać mnie. Uciekałem po porcie, aż wpadłem do wody tuż przy rybackich łodziach. Smród tam był niemiłosierny. Nie pozwolili mi potem wejść do środka jachtu i mimo długiej kąpieli śmierdzę nawet teraz. Siedzę na pokładzie i czekam aż wszyscy się zbudzą. Może do południa wstaną?
Napisz komentarz
Komentarze