Nic bardziej mylnego. To żadna tradycja. To jest co najwyżej obyczaj i to stosunkowo młody, liczący co najwyżej 25 lat.
Sięgnijmy pamięcią, kto może, do lat 60-tych, 70-tych i 80-tych. Jak wówczas dekorowaliśmy groby w dzień 1 listopada? Zacznijmy od tego, że nekropolie wyglądały zupełnie inaczej. Błotne alejki, nierówno rozmieszczone groby. Do rzadkości należały pomniki, jeśli już, były wykonywane z lastryko. Granit, czy inne kamienie, były właściwie niespotykane. Nagrobki były znacznie skromniejsze, często spotykaliśmy mogiły z ziemi z ustawionym krzyżem i metalową tabliczką z imieniem, nazwiskiem, datą śmierci i wiekiem. Dość często grób posiadał jedynie drewniany krzyż. Zdarzało się, że krzyż się przewrócił i pamięć o miejscu pochówku ginęła. Choć tak bywało raczej do lat 40-tych i 50-tych ubiegłego wieku. Jeśli pamięć nie zawodziła, w jednej mogile chowano wiele pokoleń jednego rodu.
Zapewne pamiętamy znicze z tamtych lat. Niewielu z nas było stać na zakup większej ich ilości, bo były koszmarnie drogie. Wykonane z wypalanej gliny, miały słuszne rozmiary, a dla lepszego palenia dwa lub trzy knoty. Nie nadawały się do postawienia na płyty nagrobne, bo po rozgrzaniu pękały, zalewając wszystko dookoła gorącą parafiną. Lastryko było uznawane wówczas za trwale oszpecone. Paliliśmy zwykłe białe, długie świece. Po podpaleniu należało nakapać parafinę na podstawkę i szybko przyłożyć w to miejsce świeczkę. Dawało to jako taką szansę, że świeczka się nie przewróci. Nie było za to żadnej pewności, że nieosłonięta świeca podtrzyma ogień choćby przez kilka chwil. Gdy odwiedzaliśmy mogiły nazajutrz, często wystarczyło ponownie podpalić te same świeczki.
Groby zdobiliśmy też kwiatami. Były to zwykle chryzantemy w glinianych doniczkach, bądź w wersji na bogato, w donicach. To kwiaty długo stojące, odporne na przymrozki, wytrzymywały do wiosny. Do dziś to najbardziej cmentarny gatunek roślin. Chryzantemy w donicach były ciężkie, mało kto miał własny samochód, zatem z ilością donic poszaleć było trudno. Bo jak zawieźć pociągiem lub autobusem, a potem dotargać na cmentarz kilka ciężkich donic, gdy towarzyszy nam garstka dzieci. Bo dzieci na cmentarzu w Dniu Wszystkich Świętych, bez względu na pogodę, a raczej niepogodę, musiały być obowiązkowo. Na mszy pod gołym niebem i procesji również. Chryzantema była zatem jedna, góra dwie, jedynie dla najbliższych przodków. Dla pozostałych musiały starczyć zapalone świeczki, jeśli wiatr był niezbyt duży.
Rozpasanie cmentarne było znacznie mniejsze niż teraz. Na wiosnę wystarczyło zabrać glinianą donicę po chryzantemach, bo reszta to odpady biodegradowalne. Przy odrobinie szczęścia po świecach nie pozostawał żaden ślad.
A co mamy dzisiaj? Setki tysięcy szklanych zniczy, lampionów, wielkich lub jeszcze większych, praktycznie niezniszczalnych. Stawiamy je na kamiennych wielkich pomnikach, hektarowych płytach nagrobnych. Przynosimy na cmentarz kwiaty, często plastikowe, w plastikowych doniczkach, z plastikowymi ozdobami. Płacimy za to ciężkie pieniądze, a później ktoś musi to posprzątać i wywieźć na wysypisko śmieci. Nic z tych śmieci nie nadaje się do recyklingu. Mamy przeświadczenie, że zmarli docenią nasz wysiłek, że niebiosa zobaczą, jak dbamy o ich pamięć, jak znajomi zauważą nasze przywiązanie do tradycji.
Mam lepszy pomysł. Pomyślmy ciepło o zmarłych, powspominajmy radosne chwile z nimi. Kto umie, niech się pomodli. Posprzątajmy groby, by nie wyglądały na zapomniane. Zapalmy JEDNO światełko. Pieniądze przeznaczmy na inne cele. Są potrzebujące dzieci, ubogie rodziny. A może nasze dziecko potrzebuje czapki lub skarpet. W ten sposób godniej i w pożyteczny sposób uczcimy pamięć naszych przodków.
Napisz komentarz
Komentarze