10 lutego 1940 roku miała miejsce pierwsza masowa deportacja Polaków na Syberię. Rodacy w jednej chwili zostali pozbawieni domu i dotychczasowego życia. Odarci z godności, nie mając gwarancji powrotu, opuścili ojczyste strony w okrutnych warunkach. O dramacie ciężkiego losu na Syberii i upamiętnieniu rocznicy rozmawialiśmy z wiceprezes Związku Sybiraków w Augustowie Barbarą Czartoszewską.
Bartosz Lipiński
29.02.2020 14:54
(aktualizacja 20.08.2023 15:46)
Autor: Na zdjęciu: Barbara Czartoszewska z matką.
-Trafiliśmy do kołchozu na Syberii, leżącego nad rzeką Jenisej. Panował tam specyficzny klimat. Praktycznie nie było wiosny i jesieni. Osiedlono nas w dość dużej miejscowości, więc było łatwiej o pracę. Znajdowały się tam m.in. kopalnie. Widziałam wiele ludzkich tragedii, nagich ludzi, na których ciałach nie było widać nawet mięśni. Takiego widoku nie można z pamięci wymazać. Na szczęście uczyłam się w języku polskim. Na Syberii powstały polskie szkoły, bo wielu nauczycieli również zostało tam z Polski przewiezionych. Pamiętam jak z innymi dziećmi patrząc na górzyste tereny pokryte śniegiem mówiliśmy, że za nimi znajduje się Polska. Warunki życia były tam okropne, bo nawet wodę wydawano nam na kartki. Jako, że byłam ładną dziewczynką, kobieta wydająca wodę zawsze wlewała jej trochę więcej do wiaderka. Spotkały mnie tam inne bardzo bolesne zdarzenia. Niedaleko miejsca osiedlenia mieszkał w pięknym pałacu oficer NKWD, który miał córkę w moim wieku. Moja mama działa czapki i jedna z nich trafiła właśnie do jego córki. Ale bardzo jej się nie spodobała. Nazwała mnie polską swołoczą, później przewróciła i co miała pod ręką pchała mi do ust. Jej pies był mądrzejszy od niej, to dzięki niemu udało mi się uciec –wspomina B. Czartoszewska.
Napisz komentarz
Komentarze
Aktualnie nie ma żadnych komentarzy. Bądź pierwszy, dodaj swój komentarz.
Napisz komentarz
Komentarze