Szybko spakowałem zdjęcia, które wykonałem na Boże Ciało na spływie kajakowym po Czarnej Hańczy. Ku mojemu zaskoczeniu za pośrednictwem osobistego sekretarza kardynała Stanisława Dziwisza otrzymałem informację, że Papież obejrzał zdjęcia, jest bardzo zadowolony i dziękuje. Następnie będąc w Mikaszówce w zimowy słoneczny dzień patrzyłem na przepiękne krajobrazy i pomyślałem jakże szczęśliwy byłby Ojciec Święty, gdyby mógł widzieć te piękne widoki i oszronione igły świerków. Zrodziła mi się wtedy myśl, aby jedną dorodną choinkę z nad kanału Augustowskiego zawieźć Ojcu Świętemu do Watykanu na Plac Św. Piotra. Otrzymałem z Watykanu list, w którym Stanisław Kardynał Dziwisz napisał, że Ojciec Święty jest wdzięczny mi za inicjatywę ofiarowania bożonarodzeniowej choinki na plac Św. Piotra w Watykanie.
2 kwietnia 2005 r. byliśmy z małżonką Ewą na dyżurze w naszym Pogotowiu stomatologicznym w Białymstoku. Był późny wieczór. Postanowiłem pojechać do Kościoła Farnego i pomodlić się za Papieża. Pomimo, że było już po godz. 21.00 kościół był jeszcze otwarty i był wypełniony modlącymi się wiernymi. Zauważyłem proboszcza Fary, który zaczął się krzątać przy ołtarzu i ustawiać mikrofon. Zapowiadało to, że coś chce zakomunikować i stało się - poinformował, że nadeszła informacja z Watykanu, że Ojciec Św. Jan Paweł II odszedł do Pana ...
Decyzja o wyjeździe na pogrzeb zapadła spontanicznie i była poprzedzona telefonem krewnego ks. Andrzeja Chilickiego z Huty koło Augustowa z zapytaniem o wyjazd na pogrzeb do Rzymu? Zastanowiłem się przez chwilę, ale w nocy w przeddzień pogrzebu kiedy media podały, że wjazd do Rzymu jest już całkowicie niemożliwy to pomyślałem, że to jest wyzwanie. Była już noc 7 kwietnia - 8 pogrzeb. Telefonicznie znalazłem miejsce w samolocie, ale jedynie z Katowic. Podczas gdy, domownicy spali, spakowałem się i najbliższym pociągiem pojechałem do Katowic, aby o godz. 18.00 wylądować w Rzymie na lotnisku Flumicino. Z lotniska pociągiem pojechałem do Castel Gandolfo letniej rezydencji papieża, gdzie czekał na mnie salezjanin ks. Jakowczyk, z którym przepracowałem wiele lat w sanktuarium Matki Boskiej w Różanymstoku.
Chociaż msza święta miała rozpocząć się 8 kwietnia o godzinie 10.00 jeszcze przed wschodem słońca trzeba było być już na placu przed Bazyliką św. Piotra. Z Castel Gandolfo, po krótkiej drzemce, do Rzymu wyjechaliśmy w nocy: kierowca, karabinier na służbę, ks. Waldek, który pochodził z Ełku i ja. Nie wiedziałem co jeszcze nas czeka. Rzym był chroniony pierścieniami policji uniemożliwiającymi wjazd do wiecznego miasta. Ulice Rzymu były zatłoczone, według szacunków 5 milionów ludzi z całego świata przybyło by Janowi Pawłowi II towarzyszyć w ostatniej drodze. Dotarcie do Watykanu byłoby niemożliwe gdyby nie fakt, że jechaliśmy z karabinierem, który jechał na służbę. Wielokrotnie byliśmy zatrzymywani i legitymowani. Dojechaliśmy pod mury Watykanu i sielanka się skończyła. Każdy musiał już liczyć na własne siły. Okropny widok przed murami, masa koczujących ludzi, którzy jeszcze spali na trawnikach z nadzieją, że następnego dnia uda się im wejść na plac św. Piotra. Dostępu tam broniła jednak żandarmeria. Miałem tylko jedną myśl -muszę dostać się na plac za wszelką cenę. Nie mógł wejść ten, kto nie miał odpowiedniego zaproszenia. Nad miastem latały helikoptery, a policyjne koguty konwojowały głowy państw. Ja oczywiście nie miałem żadnego zaproszenia, jedynie mogłem liczyć na to, że przy większym naporze ludzi posiadających zaproszenia uda mi się przemknąć na teren Watykanu. Po wielu próbach udało mi się i za chwilę widziałem już ogromne filary, które otaczały plac św. Piotra. I znowu pytanie -skoro przebyłem tyle drogi i trudu czy znajdę się po drugiej stronie tam za kolumnami i będę wśród tych 300 tysięcy ludzi, którzy mogą się tam znaleźć? To było ostatnie sito. Tu pojedynczo wpuszczano przez bramkę okazujących zaproszenie, spotkałem wielu znanych dziennikarzy, którzy obawiali się o swój los: Kolenda-Zalewska, ojciec Robert z Radia Maryja, a także politycy, ale jak zobaczyłem, że nawet duchownego całego w purpurach gwardia szwajcarska odstawiła na bok, to stwierdziłem, że to jest strefa zero i delikatnie przesunąłem się do innej bramki, gdzie wchodziła większa ilość ludzi. Po wielu próbach znalazłem się na placu przy lewej fontannie. Obok mnie stali Murzyni, ludzie w turbanach, wykrzykujący w różnych rytmach santo subito Włosi. Wówczas nic z tych słów nie rozumiałem. Dziś już wiem, że to wszystko miało sens. Usłyszałem polski śpiew, dołączyłem i nagle powstał niewielki, ale głośny chórek i razem z pielgrzymami z Polski śpiewaliśmy ulubioną pieśń papieża "Barka." Śpiewaliśmy tak głośno że, po chwili podchodzili dziennikarze i kamery obcojęzyczne. Dzięki Bogu, że jak się okazało, między nami "na cywila" był ksiądz, który doskonale radził z odpowiedziami na ich zapytania.
Zapadła cisza.
Na plac wniesiono skromną drewnianą trumnę z ciałem papieża. Ustawiono przed ołtarzem i położono na niej ewangeliarz. Miałem świetną widoczność. Pozostają mi w pamięci watykańskie dzwony, które obwieszczały żałobne nabożeństwo. Zaczęła się uroczystość żałobna. Mszy świętej w intencji zmarłego Papieża przewodniczył niemiecki kardynał Joseph Ratzinger, papież Benedykt XVI. Msza święta była odprawiana w języku łacińskim, jednak kazania i prośby modlitewne były odczytywane w innych językach, m.in. po włosku i polsku. Na placu byli ludzie z całego świata różnych narodów i ras w charakterystycznych strojach. W pewnym momencie powstał silny podmuch wiatru, który rozwiewał szaty liturgiczne i widzieliśmy jak przewracał kartki ewangeliarza łącznie z zamknięciem okładki. Wtedy zapadła niewytłumaczalna cisza. Z chwilą wniesienia drewnianej trumny z ciałem papieża do Bazyliki poczułem wewnętrzny paraliż. Nikt nie mógł już śpiewać, nikt z nikim nie rozmawiał, trudno było coś z siebie wydusić, jak porażeni. To uczucie ściśniętego gardła, ten paraliżujący ból w piersiach i oczy pełne łez, to wspomnienie pozostało w pamięci do dzisiaj, pomimo upływu 12 lat od tamtej chwili. O tych przeżyciach nie udało mi się jeszcze nikomu opowiedzieć, jedynie w samotności opisać.
Pomimo, że byli tam ludzie różnych narodowości i ras, czuliśmy wspólnotę. To tak jakbyśmy przyszli na pogrzeb wspólnego ojca, którego okrzykami i na transparentach żegnano słowami "Santo subito" i tak się stało mamy naszego Świętego Polaka, który odmienił oblicze naszej ziemi, naszej Ojczyzny.
Bogusław Falkowski
Napisz komentarz
Komentarze