„Byliśmy szczęśliwy, bo myśleliśmy, że trafimy do ośrodka. Ale samochód wywiózł nas na granicę białoruską. To był dla nas ogromny szok” — opowiadała nam 6 listopada czwórka uchodźców z Syrii.
Amir, Abdelhamin i dwóch Mohammedów po polskiej stronie zostali odnalezieni już 23 października. Z relacji Medyków na Granicy, którzy przyjechali na interwencję pod Hajnówkę, wynikało, że ich życiu zagrażało niebezpieczeństwo. Byli skrajnie wychłodzeni i odwodnieni. Temperatura jednego z nich, 24-latka z Dary, spadła poniżej 34 stopni.
„Nie było z nim kontaktu. Nie był w stanie chodzić, ani samodzielnie pić. Lekarka nalewała na dłoń herbatę i moczyła mu usta” — mówiła OKO.press Maria Złonkiewicz z Grupy Granica.
Inny skarżył się na bóle w klatce piersiowej po pobiciu. Białoruscy pogranicznicy mieli go szarpać. Mężczyzna upadł w lesie na konar. Ratownicy podejrzewali złamane żebro. Na ich kartach ratunkowych czytamy: hipotermia, odwodnienie. A w zaleceniach: „Do szpitala, SOR, Hajnówka”. Już wtedy cała czwórka deklarowała, że chcą złożyć wnioski o azyl. Jak to się stało, że półtora tygodnia później znów znaleźli się w lesie pod Białowieżą?
Mohammed patrzy na odprowadzających ich aktywistów i media. Fot.: Hanna Szukalska / OKO.press
„Myśleliśmy, że czeka nas śmierć”
Gdy przyjeżdżamy na miejsce, widzimy czterech mężczyzn. W rękach trzymają kartki z napisem: „I ask for asylum in Poland”. Mają też potwierdzenie decyzji wydanej przez Europejski Trybunał Praw Człowieka (środki tymczasowe, tzw. interim measures), który stwierdził, że nie mogą być ponownie wypchnięci na białoruską stronę.
Zanim zaczniemy rozmowę, chcą zobaczyć nasze twarze. Co chwilę powtarzają, że chcą ochrony międzynarodowej. „Nie ma przyszłości w naszym kraju. Syria to piekło. Albo będziemy zabijać, albo będziemy zabijani. Przyjeżdżamy tutaj, by prosić o bezpieczeństwo” — mówią chórem.
Syryjczycy do Mińska przelecieli 10 października. O nowym szlaku dowiedzieli się z mediów społecznościowych. Z pomocą znajomych zapłacili za białoruskie wizy i bilety lotnicze. Razem wzięli taksówkę na granicę. Spod ogrodzenia ruszyli pieszo. Zarzekali się, że za pierwszym razem przekroczyli zieloną granicę bez nacisku białoruskich służb. Później było tylko gorzej.
„Spędziliśmy wiele dni w lesie. Co najmniej przez pięć z nich piliśmy wodę z bagien, jedliśmy liście. Nie mieliśmy nic innego” — opowiada 19-letni, Mohammed.
Gdy wybuchła wojna w Syrii, był dzieckiem. Jego rodzina straciła wszystko: dom zawalił się po kolejnym bombardowaniu, ojciec nie mógł pracować, bo został ciężko ranny w brzuch. W warunkach wojny Mohammed nie miał szansy na edukację. Gdy opowiada o dniach spędzonych na bagnach, jego towarzysz Amir, pokazuje na niebo. „Próbowaliśmy wezwać latające nad nami samoloty. Noc i pół dnia staliśmy w wodzie i mule po pas. Myśleliśmy, że czeka nas śmierć”.
Ich towarzysz, 24-letni Mohammed, dodaje, że byli śmiertelnie przerażeni. „Nie spodziewaliśmy się głodu i zimna, które nas spotkały. Cały czas się baliśmy. Któregoś dnia zwaliło się obok nas drzewo. Myśleliśmy, że umrzemy”.
„Grozili pistoletami, bili, zmusili do wejścia w rzekę”
23 października, gdy znaleźli ich aktywiści Grupy Granica i ratownicy medyczni, mężczyźni zostali odesłani do szpitala w Hajnówce. Wtedy było ich jeszcze pięciu, ale jeden z nich był zakażony koronawirusem. „Trafił na kwarantannę, nas przyjęli na oddział. W nocy przyszła policja i zabrała nam telefony. Rano obudzili nas strażnicy. Mohammed nie mógł się ruszać, więc wzięli go siłą i wynieśli” — opowiada Amir. I pokazuje, jak polscy pogranicznicy szarpali chłopaka.
Zamiast do strażnicy, mężczyźni zostali wywiezieni do lasu. A funkcjonariusze wypchnęli ich na białoruską stronę. Stamtąd zostali zabrani przez Białorusinów. Gdy pytamy o to, jak ich traktowali, spuszczają głowy. „Z przemocą. Bili, nie dawali nam jedzenia i wody. Widzieliśmy, jak wepchnęli kobietę do rzeki”. Drastyczne obrazy, których byli świadkami, wracają w rozmowie kilkukrotnie.
Opowiadali, że w tzw. strefie śmierci widzieli ciężarną kobietę, która na ich oczach poroniła. Byli też świadkami śmierci chłopaka, który chorował na cukrzycę. „Wymiotował krwią, był wychłodzony. Zamarzł” — mówili.
Zastanawiamy się, czy to ten sam chłopak, o którym słyszeliśmy od Zijada, uchodźcy z Syrii. Jego rodzice spędzili wiele dni w obozowisku po białoruskiej stronie, tuż pod granicą z Polską. Gdy pisaliśmy o nich, chłopak jeszcze żył. Jeden z mężczyzn uwięzionych w obozowisku błagał wtedy o pomoc lekarską.
Po push-backu na Białoruś, pogranicznicy zawieźli mężczyzn na północ, pod granicę z Litwą.
„Tam grozili nam pistoletami, bili, zmusili do wejścia w rzekę, przejścia kilkunastu metrów przez wodę” — opowiada Amir.
Najstarszy z grupy, 38-latek, Syrię opuścił już w 2011 roku. Przeprowadził się do Bejrutu. Tam łapał dorywcze prace, ale trudno było mu utrzymać rodzinę. Trudno było też zwyczajnie żyć, bo jak opowiadał, codziennie spotykał go rasizm ze strony libańskiego społeczeństwa. Teraz, gdy otworzył się wschodni szlak, postanowił wyruszyć do Europy, by zapewnić lepszą przyszłość sobie i rodzinie.
Amir spuszcza głowę i kładzie splecione dłonie na potylicy. „Kiedy Litwini nas zatrzymali, kazali siedzieć w takiej pozycji. Jakbyśmy byli ich jeńcami wojennymi. Pobili nas, wrzucili do policyjnego auta. Leżeliśmy ściśnięci jeden na drugim, nie mogliśmy oddychać. Wyrzucili na białoruską stronę. Nie mieliśmy jedzenia, ani picia. Zabrali nam karty sim. Widzieliśmy kobiety, dzieci, osoby starsze, które spotkało to samo”.
„To przypadek, nie?”
Pogranicznicy znów przewieźli ich w okolice Białowieży. I znów kazali iść do Polski. Wyczerpani tułaczką mężczyźni skontaktowali się z Grupą Granica. Prawnicy przygotowali dla nich wnioski do Strasburga o wydanie środków tymczasowych. 3 listopada przyszła decyzja. Europejski Trybunał Praw Człowieka stwierdził, że żaden z Syryjczyków nie powinien zostać wydalony na teren Białorusi do 1 grudnia 2021.
W pomoc zaangażowali się też aktor Maciej Stuhr wraz z żoną, Katarzyną Błażejewską-Stuhr. Postanowili zostać pełnomocnikami mężczyzn. Jak tłumaczyli, nie mogą dłużej siedzieć bezczynnie.
„Nie da się tego oglądać z domu i wytrzymać psychicznie. Tej rozterki, kiedy widzimy rozpaczliwe wołanie o pomoc ludzi, których życie już nie tylko jest zagrożone” — mówili w rozmowie z mediami. „Bardzo gorąco chcemy podziękować tym, którzy na miejscu wykonują wspaniałą pracę u podstaw — podając ciepłą dłoń, ciepłe jedzenie i leki ludziom, którzy potrzebują przeżyć parę godzin więcej. Chcemy, żeby wszyscy oni wiedzieli, że nie są sami, że jest mnóstwo ludzi w Polsce, którzy zostali wychowani w kulcie tradycyjnej polskiej gościnności. Chcemy tę tradycję kultywować”.
Państwo Stuhrowie zadzwonili do Straży Granicznej, chcąc wezwać funkcjonariuszy. Ale szybciej na miejscu zjawił się niezapowiedziany patrol. To nie pierwsza taka sytuacja na Podlasiu, której jesteśmy świadkami. Zaniepokojenie mieszkańcy, gdy widzą światła w lesie lub samochody wjeżdżające w boczne dróżki, „sprzedają z ucha”. Czyli dzwonią po pograniczników.
„Co tutaj się wydarzyło? Skąd te osoby się tutaj wzięły?” — pyta jeden ze strażników. Uchodźcy zaczynają po arabsku powtarzać: „Chcemy ochrony w Polsce. Chcemy azylu”. Trzech z nich klęczy. Mohammed nie ma już sił. Bezwładnie opiera się o drzewo. Nie jest w stanie mówić. Wcześniej pytany, dlaczego wybrali ten szlak, tłumaczył:
„Nie było żadnej innej, bezpiecznej drogi. Przez Włochy i Grecję nie da się teraz przedostać. W Libii są np. grupy przestępcze, które zabijają migrantów, którzy próbują przedostać się przez Włochy. Baliśmy się drogi morskiej”.
Pogranicznik świeci nam latarką po oczach.
„A Pana znam z telewizji” — mówi do Macieja Stuhra.
„Ja się nazywam…”.
„Ja wiem, kim pan jest”.
„To jest moja żona Katarzyna. Jesteśmy pełnomocnikami tych Panów. Otrzymali już pismo z Europejskiego Trybunału Praw Człowieka zakazujące wywozu ich poza granice UE”.
„Sami to napisali pewno…”.
„Mamy tłumacza, który mówi po arabsku”.
„To przypadek, nie?” — mówi pogranicznik. Zirytowany zwraca się w stronę Syryjczyków, którzy wciąż błagalnym głosem, jak modlitwę, powtarzają, że chcą ochrony w Polsce: „Ja was nie rozumiem”. Rozkłada ręce i odchodzi zadzwonić do przełożonego.
„Wyciągnie Pan ręce z kieszeni”
Gdy wraca, mówi, że mężczyźni zostaną przewiezieni na placówkę. „Ja do tego samochodu nie wsadzę tych osób, bo jest za mały. Trzeba poczekać na busa”.
Po około pół godziny podjeżdża wojskowy samochód. Podchodzi do nas czterech funkcjonariuszy w kominiarkach, dwóch z nich w rękach trzyma broń. „Utrudniacie prowadzenie czynności służbowych, proszę się odsunąć pół metra” — instruują dziennikarzy i aktywistów.
Gdy pełnomocnicy proszą o wylegitymowanie się, pogranicznicy irytują się. „Czy pani nie widzi, kim ja jestem? My nie mamy nazwisk na mundurach. Także zapraszam do samochodu. Zimno się robi” — popędza jeden z nich. „Co Pana tak śmieszy?” — mówi do Jakuba Sypiańskiego, tłumacza. „Można prosić o imię, nazwisko, stopień, jednostkę?” — pyta Sypiański.
„Nie, dziękuję. Jak Pan ze mną rozmawia, to wyciągnie pan ręce z kieszeni. Bo trochę to tak dziwnie wygląda, nie?”
„Please, to car” — instruują strażnicy uchodźców. Mężczyźni szukają wzrokiem aktywistów. Ci tłumaczą, że wszystko będzie okej. Pogranicznicy mają zawieźć ich do placówki w Białowieży.
Odprowadzamy ich do ciężarówki. Tam Amir przytula się do tłumacza. Dziękuję wszystkim za pomoc. „Take care, good luck” — odpowiadamy. Drzwi się zatrzaskują, a mężczyźni przykładają do szyb decyzję Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. „Zróbcie im zdjęcia, jak ich znów wypchną, to będzie chociaż dowód, że byli w Polsce” — rzuca ktoś w tłumie.
Samochód odjeżdża. Jeden z funkcjonariuszy po raz kolejny tłumaczy, że nie możemy jechać dalej. „Białowieża to strefa wyjątkowa. Nie wjadą pełnomocnicy. Proszę się skontaktować z rzecznikiem podlaskiego oddziału”.
„Straż Graniczna nas olewa”
Od interwencji minęły dwa dni. Gdy dzwonimy do placówki Straży Granicznej i przedstawiamy się jako dziennikarze, funkcjonariusz rzuca słuchawką. O losie mężczyzn nic nie wiedzą także ich pełnomocnicy i aktywiści.
„Straż Graniczna nas olewa. Czekamy na wiadomość od prawnika, który ich reprezentuje. Próbuje się dowiedzieć, co się z nimi dzieje” — informuje nas Maria Złonkiewicz z Grupy Granica.
Napisz komentarz
Komentarze