"Miałem wilczy bilet"
Jak wspomina Pan 13 grudnia 1981 roku?
-Mieszkałem wtedy w Warszawie, podobnie jak moja siostra. Nocowałem u niej w nocy z 12 na 13 grudnia 1981. Obudziłem się dość późno, chcieliśmy posłuchać w radiowej Trójce "60 minut na godzinę". Stacja nie działała. Włączyliśmy telewizor i wysłuchałem słynnego orędzia generała Jaruzelskiego. Ubrałem się czym prędzej, w biegu powiedziałem siostrze, że nie wiem kiedy się zobaczymy. Złapałem taksówkę i pojechałem na uczelnię. Miałem klucze do biura NZS-u, a znajdowały się tam wszystkie dokumenty dotyczące studentów, materiały, maszyna do pisania. Wiedziałem, że to już nie przelewki. Jadąc przez Plac Komuny Paryskiej widziałem sceny uwiecznione później na legendarnych zdjęciach. Wtedy w Warszawie grano "Czas Apokalipsy", wisiał wielki banner reklamujący ten film, a na jego tle stały czołgi. Ten obraz był czymś nieprawdopodobnym. Po drodze spotkałem kolegę z NZS-u. Weszliśmy do naszego biura i zaczęliśmy pakować dokumenty, maszynę do pisania i wszystkie inne ważne rzeczy. Pamiętam, że przylepiłem na ścianę duży kawałek papieru, na którym napisałem słowa skierowane do bezpieki: „Pocałujcie nas w dupę”. Cały ekwipunek przenieśliśmy do przygotowanej wcześniej skrytki w Lasku Bielańskim. Po powrocie do biura minęliśmy milicję i służbę bezpieczeństwa. Plombowali wszystkie pomieszczenia. Przepuścili nas nie wiedząc kim jesteśmy. Około godziny 15 spotkaliśmy się w najbliższym gronie działaczy NZS i na wzór metod okupacyjnych powołaliśmy tajne struktury.
Na czym dokładnie polegała ta taktyka?
-Pierwsza struktura była oficjalna, nie zamierzaliśmy jej likwidować. Wchodzili do niej przewodniczący i wiceprzewodniczący NZS, w tym również ja. Zbudowaliśmy organizację trójkową. Można porównać to do drabinki. W razie wpadki nie było możliwości dowiedzenia się, kto jest w strukturze. Następnym krokiem była konieczność szybkiego porozumienia się z pozostałymi uczelniami warszawskimi, aby opracować wspólną strategię. Do spotkania doszło 13 grudnia wieczorem w podziemiach kościoła Św. Anny, który do tej pory jest kościołem akademickim. Przybyli na nie przedstawiciele Politechniki, SGGW i Uniwersytetu. Wszyscy byli w szoku, totalnie rozbici. Część działaczy z różnych uczelni zostało internowanych.
Czy były też inne formy działalności?
-Udało nam się uruchomić w Warszawie dwie drukarnie w prywatnych mieszkaniach. Byliśmy bardzo dobrze zorganizowani, podczas gdy struktury innych uczelni były rozbite. Zaczęliśmy działalność, wydruk ulotek. Małżeństwo Romaszewskich uruchomiło w Warszawie słynne radio Solidarność. Wykorzystywali prosty nadajnik zamontowany na wieżowcach i magnetofon kasetowy. Zofia Romaszewska była lektorem, wspólnie z mężem nagrywali audycje, po czym grupa osób wchodziła na wieżowiec i uruchamiała nadajnik. Po audycji natychmiast wzlatywały helikoptery radiolokacyjne i namierzały nadajniki. Było to bardzo niebezpieczne. Zostałem szefem ochrony radia Solidarność. Wprowadzałem grupę do bloku, czekaliśmy na dole aż zejdą i rozpływaliśmy się we mgle. Wtedy za roznoszenie ulotek, rozwieszanie plakatów groziła kara bezwzględnego więzienia od 3 do 10 lat. Ukrywałem się w Warszawie w różnych miejscach. Na prośbę mojej mamy wróciłem do Augustowa. To była również duża sztuka, trzeba było uzyskać przepustkę, następnie czekały kontrole w pociągu i autobusie. Osobiście nie doznałem dużych represji. Jednak przeszedłem jedną dużą rewizję.
Proszę opowiedzieć o tym zdarzeniu.
-Byłem na rybach z ojcem. Do naszego domu przyszła milicja, powiedzieli, że będą robić rewizję i pytali o mnie. Mama powiedziała, że jestem na rybach. Powiedzieli, że przyjdą później. Ponieważ mieliśmy w domu stare piece kaflowe, wszystkie zgromadzone przeze mnie materiały mama natychmiast spaliła. Wrócili po 30 minutach i oznajmili, że jednak przeprowadzą rewizję. Przeszukali cały dom, od piwnicy po dach. Niczego oczywiście nie znaleźli, dzięki mamie. Dwukrotnie jeszcze przesłuchiwali mnie UB-cy.
Przed ogłoszeniem stanu wojennego, doszło do strajków w Wyższej Szkole Oficerów Pożarnictwa. Jest ciekawy związek pomiędzy AWF a WSOP.
-Wyższa Szkoła Oficerów Pożarnictwa mieściła się dwa przystanki tramwajowe od AWF na Żoliborzu. Chcieli wyjść spod struktury MSW i być traktowanym jak wszyscy inni studenci. Strajk wywołał panikę w służbach specjalnych i MSW. Ponieważ znajdowali się blisko nas i byliśmy doświadczeni w organizowaniu strajków, pospieszyliśmy im ze wsparciem. Zostałem oddelegowany jako pomoc. Dostać się tam było niezwykle trudno, ponieważ uczelnia była otoczona kordonem milicji i wojska. Byłem na dwóch spotkaniach negocjacyjnych. Uczestniczył w nich przewodniczący Solidarności Huty Warszawa. Po drugiej stronie siedzieli przedstawiciele MSW. Rozmowy trwały, a sytuacja cały czas się zaogniała. Widać było, że coraz więcej milicji i ZOMO gromadziło się wokół uczelni. Pełniliśmy dyżury przez 24 godziny, zawsze 3-4 osoby były obecne nieopodal. Nagle sytuacja zaczęła przypominać sceny z filmu sensacyjnego. Nadleciały helikoptery, na linach zjechali na dach agenci z oddziałów specjalnych. Sytuacja była dramatyczna, bo na terenie uczelni znajdowała się zbrojownia. Nie wiedzieliśmy jak to się zakończy. Przewodniczący komitetu strajkowego zachował się w jedyny możliwy sposób. W czasie ataku zebrał wszystkich strajkujących do świetlicy, klucze od zbrojowni miał przy sobie. Kiedy milicja rozbiła zamki, strajk się zakończył i wszystkich wyprowadzono.
Czy władze ludowe wyciągnęły konsekwencje wobec protestujących?
-Po kilku dniach nastąpiła weryfikacja. Kto się ukorzył i powiedział, że strajk był niepotrzebny, mógł wrócić na uczelnię, której nazwę zmieniono na Wyższą Szkołę Służb Pożarniczych. Powrót na uczelnię uzależniało podpisanie lojalki. Dlatego duża część studentów została wykreślona z listy. Próbowaliśmy im pomóc. Groziło im wcielenie do wojska ludowego. Część studentów została przyjęta na inne uczelnie w Warszawie. Dzięki komisji zakładowej Solidarności, na AWF zostały przyjęte 4 osoby, w tym jedna z Augustowa.
Studia ukończył Pan w trakcie stanu wojennego.
-Skończyłem studia dzięki postawie rektora AFW, zasłużonego profesora ŚP Tadeusza Ulatowskiego. Z MSW przyszła lista pięciu osób, zalecająca relegowanie nas z uczelni. Rektor, który nie wdawał się w politykę i był neutralny, nie zgodził się na nasze usunięcie. Przeciwstawił się otrzymanym wytycznym. Był to wielki akt odwagi, za który zawsze będę mu wdzięczny. Później wzięto mnie do wojska w 1983 roku, kiedy moja córka była malutka.
Jak wyglądał Pana pobyt w koszarach?
-Byłem w Elblągu. Fizycznie nie dali rady mnie złamać, bo byłem czynnym sportowcem. Natomiast psychicznie miałem bardzo ciężko. Kiedy wcielono mnie do wojska, na pierwszym spotkaniu powiedziałem, że nigdy nie wybaczę im użycia czołgów przeciwko narodowi polskiemu. Na 400 osób, jako jedyny nie zapisałem się wówczas do Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej.
Czy po zakończeniu służby wojskowej i powrocie do domu odczuł Pan również następstwa swojej niezłomnej postawy wobec komunistycznego reżimu?
-Po studiach miałem wilczy bilet na pracę. Byłem nauczycielem i sportowcem. Powiedziano mi wprost, że etatu nie dostanę. Byłem chyba pierwszą osobą w Augustowie, która poszła do Urzędu Pracy zarejestrować się, jako bezrobotny. Powiedziałem pani w okienku, że w żadnej szkole nie chcą mnie przyjąć. Ze względu na sytuację rodzinną, poprosiłem o zasiłek. Zaproponowano mi pracę pokrewną, jako kierowca ciężarówki. Ale nie miałem uprawnień. Po wielu miesiącach zostałem młodszym asystentem gimnastycznym w sanatorium. Pracowałem tam półtora roku, następnie przeszedłem do Sparty.
Chciałbym zapytać o zjawisko, znane, jako syndrom bohatera „ostatnich dni”. Ludzie współpracują z władzą, czy okupantem, po czym przechodzą na stronę zwycięzcy, tworząc legendy, stają się bohaterami. W każdym z systemów ci ludzie często później sprawują władzę. Czy zna Pan kogoś, kogo można określić mianem bohatera ostatnich dni?
-Nie chcę oceniać ludzi personalnie. Nie mam do tego prawa. Każdy postępował według swojego sumienia. Rozumiem część ludzi, którzy się przestraszyli. Z perspektywy czasu wygląda to inaczej, ale wtedy było realne zagrożenie więzienia, a nawet pozbawienia życia. Podczas stanu wojennego ludzie byli mordowani. Nie każdy ma w sobie wystarczająco dużo wewnętrznej siły, aby ryzykować. Mogę oceniać jedynie postawy. Wiele osób, kiedy zobaczyło, że już wolno, stało się z dnia na dzień bezkompromisowymi przeciwnikami komunizmu, moralnymi autorytetami. A w momencie prawdziwej próby zaszyli się gdzieś z różnych powodów. Oceniam to krytycznie. Wielu ludzi piastujących dzisiaj określone stanowiska, zakłamuje swój życiorys, udając przy tym orędowników sprawiedliwości i prawa.
Dziękuję za rozmowę.
Napisz komentarz
Komentarze